Reggae w Polsce

Facebook
Twitter
Email

 Bakshishowe wspomnienie 

Koniec zatem (przynajmiej na razie) z teorią i socjo-politycznymi uwarunkowaniami. Zanim jednak przejdę do lżejszych i bardziej konkretnych wspomnień, chciałbym na moment powrócić do sprawy pierwszeństwa, oryginalności, konceptu „inicjacji” w historii polskiego reggae, który bardzo często wraca w dyskusjach tak fanów, jak i historyków gatunku. Nie jest moją intencją przemilczanie lub odmawianie zasług wszystkim tym, którzy grali reggae w Polsce przed rokiem 1983. Wiemy dobrze, iż wiekszość zespołów punkowych miała własne (lub zapożyczone) kawałki reggae w swoim repertuarze. Wiemy, że w Gdańsku istniało Galago, a we Wrocławiu Miki Mausoleum, że Waldek Dzedzej grywał na gitarze w przejściach podziemnych Warszawy, a Maciej Maleńczuk w tych Krakowa, Katowic, albo jeszcze gorzej. Bakszysz obchodził swoje trzydziestolecie w zeszłym roku. Jeśli znali i grali reggae na długo zanim muzyka ta dotarła do zbiorowej polskiej świadomości, chwała im za to i szacunek! Byli wrażliwymi ludźmi z wizją i wyobraźnią, z dobrą wibracją w sercu i ważnym przekazem na ustach! Działali jednak, albo we wspomnianym już kilkakrotnie spektrum punk-rockowej kontestacji, albo w absolutnej izolacji (typowej dla pionierów i eksperymentatorów), a efemeryczna natura ich twórczości oraz brak dostępu do jakichkolwiek nagrań nie pomagają w ustaleniu ich realnej pozycji w procesie rozwoju ruchu i muzyki reggae w Polsce początku lat 80. Byli jednak tam i wtedy, obecnie bezimienni i często zapomnieni; ja osobiście oddaję należny im hołd i pozostawiam drążenie w podziemnych korytarzach lepiej do tego zadania przygotowanym kulturoznawcom, filozofom i historykom.

 Skoncentrujmy się jednak na zespołach, które stanowiły pierwszą falę polskiego reggae, choć trzeba natychmiast zaznaczyć iż termin ten nie miał w roku 1983 żadnego znaczenia. Nikt nie wiedział tak naprawdę iż tworzy ruch, albo zjawisko socjologiczne, które zmieni polską kulturę popularną na zawsze. Jednolitość wizji, wspólnota myślenia, zmasowany front, to wszystko są koncepty tworzone dziś –z perspektywy trzech dekad- poprzez oddanych sprawie encyklopedystów. Dla nas, tam i wtedy, nie miało to żadnego znaczenia i każdy szukał swojej drogi i swojej własnej metody w labiryncie sprzecznych znaków, sygnałów i pomysłów.

Osobiście, w latach 82 i 83 byłem głeboko zajęty graniem punka i nowej fali w poznańskiej grupie RAF. W jakimś sensie naturalnie, bez myślenia, szukania powodów ani wyjaśnień, rąbaliśmy agresywne kawałki pełne szczerego choć naiwnego protestu (bardziej pokoleniowego, niż politycznego) wobec wszelkich autorytetów. Nie zapomnę nigdy naszego trzeciego koncertu w poznańskim czwartym liceum, gdzie graliśmy z ostro czadzącą grupą Żar (nie zgadniecie nigdy, kto był jej znakomitym perkusistą!) i spaliliśmy nasze wzmacniacze wraz ze szkolnymi bezpiecznikami, zanurzając główną aulę w chwilowej apokaliptycznej ciemności. Niemniej, w naszym godzinnym repertuarze znalazły się trzy numery reggae, własne (co warto zaznaczyć!), choć dwa z nich śpiewane były w łamanym angielskim. Nikt nie pytał dlaczego; reggae było wtedy częscią menu, niemal obowiązkiem dla młodej punkowej kapeli, w tekstach było coś o narkotykach, o politycznym zabójstwie w centrum miasta, gitara cięła na raz i trzy (sic!), klawisz jechał stranglerowskie pasaże i –generalnie- nikt z nas nic wtedy o reggae nie wiedział i nic nie rozumiał.

Nasz drugi koncert (a zagraliśmy sześć do wiosny 83) odbył się 30.I. w klubie studenckim „Nurt” w Poznaniu  i był typową dla tamtego okresu mieszanką punka, nowej fali i nie zdefiniowanej bliżej awangardy. Do takich zestawów w „Nurcie” byliśmy już wtedy całkiem przyzwyczajeni. Całą imprezę otwierał jednak nikomu nie znany, młody zespół Bakszysz z Kluczborka. Klub zawalony był ortodoksyjnymi poznańskimi załogantami, cała generacja sznytów, dziarg i jaboli czekała tak w klubie jak i pod na atrakcję wieczoru, czyli Rejestrację z Torunia, dumnie zapowiadaną na rozwieszonych po całym osiedlu studenckim plakatach. Punkowcy przygotowywali się na koncert Bakszyszu z wykalkulowaną obojętnością, pełnym dystansu niedowierzaniem, niemniej, zeszli się na parkiet na czas rozpoczęcia, przyciągnięci ciekawością, wypitym alkoholem oraz kasą wydaną wcześniej na bilety. Daleko było wtedy Bakszyszowi do brzmienia, jakie znamy dzisiaj, było tam agresywnie synkopujące pianino, które kojarzyło mi się z Republiką (o reggae-pulsacji nic wtedy, tak na marginesie, nie wiedziałem), był ciężki bas, tnące pod włos gitary, był delikatny i czuły, bezbronny niemal wokalista, który śpiewał trzymając się mikrofonu i wydeptywał raz po raz symbol nieskończoności drobnymi krokami na scenie. Grał też na saksofonie riffy i frazy, dalekie, odległe i neporównywalne do tych, jakie znałem z nowo-falowych płyt słuchanych w owym czasie. Była w tym jednak jakaś siła, coś co pozwoliło niesfornej i nieokiełznanej publiczności skoncentrować się i słuchać, a nawet kołysać nieśmiało lub skakać przy twardych i krótkich uderzeniach ska, może pod wpływem skonsumowanych już wcześniej substancji.

412947_438256729527342_518305499_o (1)

Po Bakszyszu zagrał RAF, czyli Nowak i ja z przyjaciółmi, a po nas Adres, czyli zespół Witka Września, mojego kolegi z drugiego liceum. W międzyczasie, atmosfera na sali zaczęła się robić nieprzyjemna, poszły przez głuchy telefon informacje, że Rejestracja nie przyjedzie, że chłopaki zabłądzili, że aresztowano ich na dworcu (jeszcze w Toruniu!), że przegapili lub zapomnieli, albo że nawet nikt ich nigdy na ten koncert nie zaprosił! Występ kończącego lokalną stawkę Reportażu (duet bardzo ambitnych artystów z Wyższej Szkoły Plastycznej w Poznaniu) przerywany był złowrogo brzmiącymi okrzykami „Rejestracja! Rejestracja! Kurwa, gdzie jest Rejestracja?!” oraz nerwowym przemieszczaniem się po parkiecie brygad punkersow, coraz bardziej nieufnie podchodzących do klubu i organizatorów. W końcu padło ze sceny oczekiwane przez wszystkich potwierdzenie: Rejestracja nie dojechała i nikt nie wie z jakiego powodu!

Eksplozję rozczarowania i agresji, jaka po tym anonsie nastapiła, trudno jest opisać, a nawet sobie wyobrazić. Jasne było, iż koncert był za krótki, aby wypuścić teraz wkurwione i rozczarowane kontyngenty pijanych punków w małe uliczki studenckiej dzielnicy! Zanosiło się na wielki rozpierdal całego klubu, w którym –tak na marginesie- właśnie w tym okresie ćwiczyliśmy. Spanikowani na maksa organizatorzy, starali się zyskać na czasie, trzymali rozjuszone brygady pomiedzy parkietem a barem, obiecując że coś się tu jeszcze wielkiego wydarzy. Jasne było jednak, że ani RAF, ani Adres, ani –tym bardziej- przeintelektualizowany Reportaż nie były w stanie wypelnić próżni, stworzonej przez nieobecność Rejestracji. Podeszli zatem do Jarka, wokalisty Bakszyszu, i poprosili o powtórkę, o replay, ponowne wejście na scenę, o zmierzenie się twarzą w twarz z ryczącymi ze wściekłości poznańskimi (i nie tylko) załogantami. Jarek wątpił wtedy, nie był pewien, nikt by nie był na jego miejscu, zamieniliśmy dwa słowa na korytarzu tuż przed tym, zanim ponownie wszedł na scenę. Ale wszedł i, pośród gwizdów, niechętnych okrzyków, brzęku szkła i klątw pod adresem organizatorów, Bakszysz zagrał ponownie koncert – generalnie ten sam- napędzany dramatem i dynamiką chwili, jakże zatem inny od tego pierwszego! Cały zespół skondensował w sobie głębokie zasoby energii, które, wypuszczane strumieniami głosu i poszczególnych instrumentów w kierunku niechętnego i wkurwionego na wszystkich tłumu, trafiały ludzi jak strzały, zamknęły usta pijanym, uspokoiły nadpobudliwych, kazały wszystkim słuchać nieznanego zespołu z Kluczborka w ciszy i egzaltowanym niemal poddaniu. Inaczej brzmiało w moich uszach piano, inaczej brzmiał teraz saksofon, inaczej głos i gitary, indywidualne energie zebrały się w całość, która zostawiła we mnie na długo wyraźny ślad. W końcu, nawet najbardziej niechętni punkowcy zaczęli tańczyć i śpiewać z Jarkiem przebojowe refreny, a ja poczułem, że jestem świadkiem narodzin czegoś nowego, tak w brzmieniu jak i przekazie. Zapytany po koncercie o to, jak widział całość sytuacji, wokalista Bakszyszu odpowiedział skromnie: „Co od nas chcecie, my po prostu graliśmy reggae”.

Tak wyglądało moje pierwsze spotkanie z Jarexem i Bakszyszem. Zespół wyraźnie jeszcze wtedy szukał, niemniej, ich dobrze przemyślany, jednorodny i bardzo witalny materiał, sprawił iż nasze własne kawałki reggae, jakby przypadkowo wrzucone w punkowy repertuar RAF-u, zaczęły brzmieć w moich uszach niezgrabnie i fałszywie. Kiedy ujrzałem Bakszysz po raz drugi, pół roku później w Jarocinie 1983, widać było że zrobili wielki krok do przodu. Nie mogło już być wątpliwości, że to co grają, to czyste reggae, roots w dodatku, nadal napędzane szczerym (nawet jeśli odrobinę naiwnym) młodzieńczym entuzjazmem. Skoczne, synkopowane piosenki zniknęły już jednak z repertuaru, zastąpione całą listą solidnych przebojów, jak „Wibracje, pulsacje” czy „Czarna droga” w zasadzie już w tych wersjach, które przeszły do historii.

Nowak i ja znaleźliśmy się w Jarocinie w żałosnej dla nas sytuacji widzów (nie to żeby sytuacja widza była gorsza od jakiejkolwiek innej, wręcz przeciwnie!), po tym jak   niedopuszczony do występu na festiwalu RAF rozpadł się pośród osobistych niesnasek i towarzyskich niedomówień. Pojechaliśmy więc do Jarocina z naszymi dziewczynami (Kasią i Rocknacją), aby bawić się, słuchać, palić, kochać i pić bez względu na wprowadzoną w mieście prohibicję, przede wszystkim jednak szukając ukojenia, czekając na znak, inspirację do działania, do ponownego grania, do wyrażenia się w nowy, emocjonalnie prawdziwy sposób. Nasza pokora została nagrodzona. Natchnienie i wizja drogi objawiły się nam tamtego lata w trzech spektakularnych, mistycznych niemalże odsłonach.

[vertical cats=41]

POZOSTAŁE WPISY

Scroll to Top